Ян Станислав Кичор.
Мои ( наши) Zaduszki. (День поминовения )
Я иду, и ведут меня мертвые тени
через чащи лещины на ветер опушки.
Утешенье там встречу я, или лишенья...
Из терновника слышится пенье кукушки.
Почему я иду бесконечностью ночи
сквозь пространство, что прежде никто не нарушил?
Кто-то странною силой меня заурочил,
душу прочь отослав. Как идти мне бездушным?
Боль ослабла ( сказал, но понятней не станет),
шум, что нёс я с собою, скрылся, нету былого.
Тени мимо идут, остановятся , взглянут,
и пройдут отстранённо, без единого слова.
***
И пройдут отстранённо, без единого слова
про их время, молчанье в одиночестве вечном,
будто кем-то неведомым ход вещей установлен,
белый флаг пораженья на окнах повешен.
Все, что было нам важно, теряет значенье,
превратясь в тривиальность занятий неважных,
нам и радость не радость, и боль не мученье,
всё равно, что о нас понапишут и скажут.
Дом присутствием нашим уже не наполнить,
в нём порядок построен по новым шаблонам,
кто-то вспомнит одно, а другое не вспомнит,
трудно цельность увидеть в деталях с надломом.
***
Трудно цельность увидеть в деталях с надломом,
чтобы в памяти образ вместить идеальный,
боль на время замкнуть в безопасном фантоме ,
и сплести, если надо, венок поминальный.
И в порядке вещей (пусть звучит тривиально),
человеку быть в мире случайным прохожим,
или каплей неясного Божьего плана,
это трудно понять, изменить невозможно.
Ламп мерцанье пространство небесное полнит.
Все еще недоверье на лицах печальных,
усиление идёт, назревание боли...
Ты о вечере думал , но с другими свечами.
Всему своё время, маятнику - качаться.
Домой возвращаемся. Ждать своего часа.
Jan Stanislaw Kiczor
oje (nasze) Zaduszki
Idę, a nie wiem dokąd martwe widma wiodą,
przez wzgórza leszczynowe i wietrzne zaułki;
ku jakim przyjemnościom, jakim niewygodom...
Z trzcinowiska dobiega kukanie gżegżółki.
Czemu wlec się dziś muszę w nieskończoność nocy,
przez przestrzeń, której nigdy nikt jeszcze nie wzruszył,
jakby ciało ktoś siłą dziwną zauroczył,
a duszę precz odesłał. Jakże iść bez duszy?
Ból zelżał (wiem, że wersje ma znacznie bogatsze),
zgiełk, który z sobą niosłem ulotnił się, schował,
mijają mnie postacie, przystaną, popatrzą;
odchodzą bez wyjaśnień, bez żadnego słowa.
***
Odchodzą bez wyjaśnień, bez żadnego słowa;
że ich czas, że ich cisza i wieczna samotność:
jakby ktoś, nam nieznany, bieg spraw projektował
i białą flagą znaczył odpowiednie okno.
Wszystko, co było ważne, zatraca znaczenie,
przechodząc w nieistotność spraw podrzędnych, błahych
radość nie jest radością, cierpienie - cierpieniem,
niezbyt ważne, co o nas zawrą almanachy.
Dom przestał się wypełniać naszą obecnością,
porządek się układa pod nowe szablony,
ktoś część jakąś pamięta, od innej się odciął
i trudno całość złożyć z części postrzępionych.
***
I trudno całość złożyć z części postrzępionych,
zapamiętać całokształt, umieścić w pamięci,
która zamknie bolesność na czas określony,
zaś ze wspomnień, w potrzebie, będzie wieniec kręcić.
To taka kolej rzeczy (choć brzmi to banalnie),
żeśmy tylko przechodniem w wycinku przestrzeni,
lub kroplą bożych planów (jak pisano w psalmie),
które pojąć jest trudno, lecz nie można zmienić.
Głaszcze lamp migotanie wielką przestrzeń nieba
jeszcze niedowierzanie na niejednej twarzy,
jeszcze ból się nawarstwia, rośnie i dojrzewa...
Przy innych pewnie świecach wieczór ci się marzył.
A wszystko swoim torem. I zegar nie zwleka.
Powracamy do domów. Na swój czas poczekać.