(перевод на польский язык рассказа Леонида НЕТРЕБО 'Капля')
- No dobrze, jeśli to dziewczynka - ty wybierzesz imię. Ale mam pomysł - posłuchaj: Kława... Kła-wa... Oj! Kopnął... kopnęła. - Kapitolina wsłuchała się, ze zdziwieniem, jakby to było po raz pierwszy, po czym przyjęła wygod- niejszą pozycję: podwinęła pod siebie nogi i położyła obie dłonie na wielkim, okrągłym brzuchu. - No i?
Roman zabawnie przewrócił oczami i żałosnym głosem powiedział:
- Wreszcie, co za zaufanie!
- No, Roman! Zgadzasz się? Kława? Dobrze? - Roman poderwał się z kanapy i gorączkowo wyszeptał: - Nie, tak łatwo się nie zgodzę!
Kapitolina prawie na poważnie się nachmurzyła. Roman uśmiechnął się przepraszająco i zaproponował:
- Pomyślmy jeszcze - pokazał ręką pianino - spójrz. O, tamten klawisz... biały z czarnym po lewej strome.
- Mi?..
- To ja... I ten czarny, obok niego.
- Mi-bemol, no i?
- To jesteś ty... Co jest między nami?
- Półton. Roman, nie mogę się wysilać, wybacz, szybko się męczę...
- No to posłuchaj, Kropelko - Roman szybko podszedł do instrumentu i zaczął na przemian uderzać w oba klawisze - słyszysz? 'In-gaL", 'Innn--nga!.." A wiesz, gdzie jeszcze są te dźwięki? Zaczął niespokojnie chodzić po pokoju, wziął gitarę, odłożył ją na bok, podszedł do okna, spróbował je otworzyć.
- Roman - słabym głosem zawołała go Kapitolina, z lekka poruszywszy dłonią wyciągniętej ręki. - Roman, dziś doktor powiedział, że możemy mieć problemy...
...Szare kobiety z surowymi, jak na ikonie, twarzami krzątały się wokół zimnej Kapy, która uparcie nie chciała zamknąć oczu, i szeptały: 'Wieczny odpoczynek... Wieczny odpoczynek...". Pod lewą ręką Kapy leżało małe zawiniątko, podobne do kokonu.
Roman nie ufał tym kobietom, dziwnie podobnym do sąsiadek i krew-nych, które teraz, nie pytając jego, męża, o zgodę przymierzały do piersi Kapy plastikowy krzyżyk. Nie lubił tego ich 'jedynego" boga, wiszącego na krzyżu, który traktuje duszę jak swoją własność: bóg - dał, bóg - wziął. A tak naprawdę, on, Roman, już od dawna po prostu nie wierzył w tego babcinego, znanego z dzieciństwa, boga.
Przecież Kapitolina i on byli poganami. Tak, tak, właśnie tak: wierzyli w słońce, wiatr, dźwięki, kwiaty... We wszystko naraz i każde z osobna. I ich trzecie życie, Ingę, stworzyli, nikogo na górze o zgodę nie pytając. Z mgły, tęczy i deszczowych akordów. Zresztą, nie, niezupełnie ma rację: pytali -mgłę, deszczowe akordy...
Wszyscy turyści to poganie, powiedziała Kapitolina z uśmiechem przy ich pierwszym spotkaniu, potrząsając ciężkimi, czarnymi jak smoła lokami i błyskając ciemnymi, trochę wyłupiastymi, palestyńskimi oczami. 'Miłoś- nicy przyrody..." - wyjaśniła.
Poznali się przy obozowym ognisku, w górach na Krymie. Roman był nowicjuszem w wędrówkach górskich, Kapitolina okazała się doświadczonym turystą. Tam, między pożarem zachodu, a mgłami świtu nawróciła go na swoją dziką, pierwotną wiarę.
Rano, porzucając wygasłe ognisko, jako para szczęśliwych samotników zeszli do sennego Bachczysaraju.
Fontanna okazała się nie bijącym w górę, spienionym fajerwerkiem, ale słabym, uwięzionym wśród głazów źródełkiem.
- Tak właśnie powinno być - wyjaśniła Kapa Romanowi i sobie - przecież to Fontanna Łez. Dlatego, popatrz, krople niepostrzeżenie pojawiają się na górze i żałosną strużką powoli spływają z kamienia na kamień. Kapa poka-zywała mu sedno swojej wiary, nadając przedmiotom cechy istot żywych: -Spójrz, tu, gdzie strużka się urywa, widać, z czego się składa - z prawdziwych pereł, łez. Każda kropla - to płacząca księżniczka turecka. Zobacz, biega we łzach po zamku, w srebrnych, zwiewnych szarawarach, wpada na ściany, wykusze, kolumny, upada na stopniach, miota się w labiryntach, szlocha!...
Wszystkie następne dni ich wspólnego życia były dla Romana wypełnione narastającym w nim uczuciem czułości, jaka ogarnęła go nagle, już w pierw-szych godzinach ich znajomości, wobec Kapy, Kropelki i wszystkiego, co ona, czarodziejka, poganka -w przepięknym, prawdziwym rozumieniu tego słowa - budziła dla niego do życia...
Tak naprawdę, była wielbicielką pogaństwa, a jednocześnie pogańską boginią, bo wielbiąc - tworzyła.
Opowiedziała mu, że pojawiła się w tym kolejnym, nie jedynym życiu, z zagubionego wśród gór i jezior przytułku dla dzieci, urodzona nie wiadomo kiedy, bez imienia, nazwiska, będąc - o czym była przekonana - południową Słowianką, Izraelitką, Greczynką, krymską Tatarką... Wcześniej, słuchając opowiadań Kapy, Roman przyjmował historię jej pochodzenia jako mało wiarygodny zbiór drobnych, baśniowych elementów, z których wiele trudno było uznać za prawdę, tak wiernie powielały główne wątki mitów i legend, książkową fantazję czyichś snów, marzeń, miraży.
Później, kilka miesięcy po ślubie, gotowy uwierzyć we wszystko, co wymyśliła Kapa, zaczął zadawać sobie pytanie: może te dziwaczne, bio- graficzne opowieści były wyrazem tysiącletniej pamięci własnych genów i neuronów?...
Teraz jest pewien: powstała ze wszystkiego... Z tego, co oboje czcili, co zawsze otaczało Romana i nadal otacza - i nigdy nigdzie nie zniknie.
Trzeciej nocy, nieogolony i niewyspany, jak szaleniec błądząc wśród bladych, smutnych twarzy sąsiadów i krewnych, wpadł na pomysł, jak wrócić do tego letniego, zalanego świeżym blaskiem poranka... Nie, tam, oczywiście, Kapy nie było. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę: nie mogło jej tam być, ale powinno tam zostać to, co wtedy ją otaczało, na czym zatrzymywała swoje niezwykłe spojrzenie, co budziła do życia i czego częścią sama się stawała.
Roman zamknął oczy i ukucnął przy ściani ...Wszedł do pałacu chana.
...Nie czekał długo, ukryty za kolumną. Księżniczka, chowając mokrą twarz w małych, śniadych dłoniach, łkając i cicho zawodząc w niezro-zumiałym języku, przeszła tuż obok, postukując srebrnymi obcasikami i zniknęła za zakrętem pałacowego labiryntu...
Po raz pierwszy od trzech dni zaśmiał się z cicha. Otworzywszy oczy, zauważył na sobie potępiające spojrzenia, zasłonił usta dłonią, walcząc ze zdradzieckim uśmiechem. Tak, pozory, pozory!... trzeba przestrzegać konwe-nansów w świecie pozorów. Musi trochę zaczekać, nie okazywać radości, nie spieszyć się. Nieproszeni, obcy goście wkrótce sobie pójdą. Przed chwilą zrozumiał, w jaki sposób i pod jaką postacią Kapitolina do niego wróci i to było najważniejsze, mógł poczekać...
...Kapitolina przyjdzie do niego z przeszłości, do której, jak się okazuje, Roman może z łatwością wracać, z tego pełnego życia świata wspomnień, który, dzięki jej czarom, stał teraz przed nim otworem. Przypomni sobie każdy dzień, od zachodu słońca na Krymie aż do dusznej, głuchej, powodującej spustoszenie nocy w szpitalu, przeżyje go na nowo, na pewno odnajdując te wszystkie szczęśliwe i radosne chwile, które mu umknęły w ich pierwszym, wspólnym życiu. A kiedy przyjdzie wiosna, Kapitolina z Ingą, już te z teraź-niejszości, będą z nim zawsze, w każdej chwili i to jest dla niego najważniejsze - będą go budzić dźwiękami poranka, śmiać się południowym słońcem, smucić mgłą wieczorną, szeptać topolą wśród nocy... Doprawdy, przecież to takie proste: one były, więc nie mogą zniknąć bez śladu.
Bogowie pogańscy niczego nie robią na próżno, u nich wszystko ma swój sens i przeznaczenie...
Roman, pan swego życia, odwracał się od rzeczywistości. Teraźniejszość odchodziła - ale: za jego zgodą. Czasami tylko ujawniała się - natrętnie - pod postacią zatroskanych krewnych o potępiającym spojrzeniu, przestraszonych, współczujących sąsiadów, ścisku w tramwaju, lad sklepowych, niepozmy-wanych naczyń... Ale wszystko to, stopniowo, będąc, jak mu się wydawało, pod kontrolą, schodziło na dalszy, mniej widoczny i coraz rzadziej pojawiają-cy się plan. To był ruch, czyli to było życie, ale należące do niego, Romana, życie niezbędne tylko jemu. Taka logika go uspokajała, nadawała sens jego świadomemu zamykaniu się w sobie - z Kapitolina, z Ingą. Z piękną przeszłością i iluzją teraźniejszości...
Jednak z czasem coraz częściej pojawiała się... Nie, nie wątpliwość - pojawiało się, nie wiadomo skąd, niby echem odbijając się od mrocznych ścian... pytanie... A raczej tylko niejasne wrażenie, odczucie, bo Roman nigdy nie pozwalał mu przybrać formy niemądrych, pełnych fałszu słów, pochodzą-cych z jego wcześniejszego życia, do którego bez tamtych, poprzednich, Kapy i Ingi nie było sensu wracać.
Wreszcie, z nastaniem jednej z długich, dusznych nocy, gdy zapadł w ten wilgotny, lepki i gęsty jak tłusta garncarska glina i czarny stan półsnu, przyśniło mu się pytanie. I miało postać słów.
...Roman przestraszył się, że pytanie może zostać powiedziane lub
napisane, ale ono nieubłaganie się przybliżając, pozostawało, wbrew oczeki-
waniom, niewidzialne i nieme. Jednak nawet takie, nieszkodliwe, przeniknęło do świadomości Romana i tam dało o sobie znać.
Obudził się. Przerażona cząstka, która nie chciała umierać, mały, ale mocny ogonek oderwany od ginącej jaszczurki teraźniejszości zadrgał, wywołując kłujący ból w zmęczonym płaczem sercu. Tak-tak-takL.
Roman usiadł na łóżku, pomacał kościstą, mokrą od potu niby od rosy ręką po szafce nocnej.
Tak! Tak. Tak...
Na pewno nic się nie stanie, jeśli zaspokajając głód nikotynowy trochę porozmyśla, zrobi swego rodzaju podsumowanie.
... Co z tego wyszło? Skończyła się zima, minęła wiosna, lato, przyszła jesień...
Nie, nie, wszystko układało się tak, jak przypuszczał...
Jednak trzeba przyznać, że chociaż obcowanie z żoną i córeczką poprzez przeszłość i przyrodę sprawiało mu chwilową radość, ukojenia nie przynosiło.
To oczywiste, po co oszukiwać samego siebie, prawdziwego spokoju nie zaznał, a raczej na długo go nie starczyło.
Ale to przecież nie o spokój chodzi...
Czas mijał, a One się oddalały.
W obrazach z przeszłości postać Kapy rozpływała się w pojedynczych wydarzeniach, detalach, w teraźniejszości obie z Ingą ginęły w masie kolorów, zapachów, dźwięków...
...W końcu zrozumiał, że one odchodzą od niego, odchodzi to, co w nich najważniejsze, do czego zostały stworzone... A co, aby temu zapobiec, może teraz zrobić on, Roman, jedyna już nić łącząca Kapę i Ingę z ziemskim życiem, on, który nic nie mógł dla nich trojga zrobić i sam stał się bez nich jedynie bezużyteczną formą, tylko cieniem?...
A jeśliby wszystko było inaczej, gdyby one nie tak prędko odchodziły od Romana albo nawet, dzięki jego ciągłym staraniom, zawsze, w każdej chwili z nim były, gdyby cały czas miał przed oczami ich żywy obraz, pełen ruchu i dźwięku - co wtedy? Co by się wokół zmieniło? Skąd się bierze ten nie-uchwytny ruch, który odbywa się w jego, Romana, wnętrzu, skoro on sam pozostaje nieruchomy?...
Gdzie i kiedy popełnił błąd, wyruszając w ten wzniosły, samotny rejs, z taką pewnością siebie stawiając żagiel z napisem 'Kropelka i Inga"? Dla-czego bogowie pogańscy odwrócili się od niego? Kapa mówiła, że oni każdemu przydzielają określoną rolę... Tak, tak właśnie mówiła, każdy ma do odegrania ważną rolę, jeśli nie w obecnym życiu, to w przyszłym, wiecznym. Stop!...
Podchodził do pianina, uderzał w klawisze, dotykał strun gitary...
O północy zaczął padać deszcz. Otworzył okno, obmył twarz w zimnych strugach. Roześmiał się.
Wreszcie wie, co musi zrobić. Jeśli stał się bezużyteczny, niepotrzebny Kapie i Indze na tym 'prawdziwym" świecie, a tym bardziej - co zresztą jest zupełnie bez znaczenia - samemu temu światu, który traktował go z obojęt-nością, a jednocześnie był natrętny, okrutny i nigdy do końca nie dawał mu spokoju, to on powinien iść do nich, do Kapy i Ingi, już nawet wiedział, jak to zrobić.
Powinien połączyć radosną teraźniejszość otaczającej go przyrody - i jasną
"O przeszłość, wypełnioną Kropelką i Ingą, spleść je razem w promieniejący 3> szczęściem snop, wir, po raz pierwszy i ostatni doświadczyć rozkoszy, jaką odczuwa pogański szaman pogrążony w transie pełnego zjednoczenia z absolutną przyrodą - i w całym tym pełnym zachwytu i upojenia zawi-rowaniu usłyszeć, odnaleźć odpowiedź na pytanie, jakie zadanie mają tu do spełnienia Kropelka, Inga, Roman. I jeśli bogowie pogańscy, bożki, bożyszcza - ktokolwiek! - nie dadzą odpowiedzi na jego rozpaczliwe pytanie, Roman powinien bez wahania odejść do niepodlegającej wpływowi czasu wieczności, stać się, jak te, które kocha - ziemią, światłem, dźwiękiem...
Wyszedł na mokry, płaski dach ośmiopiętrowego domu. Padało coraz mocniej, dały się słyszeć pierwsze odgłosy burzy. Podstawił pod ten nocny deszcz twarz, wyciągnął dłonie, łapał ustami strumienie. Całkiem przemo-czony śmiał się i płakał ze szczęścia, krzyczał, tańczył z radości, rozbryzgując wokół deszczowe krople. Podszedł do krawędzi, bez strachu popatrzył w dół. Nie, jeszcze chwilę. Teraz przeszłość... Uśmiechając się, przypomniał sobie podróż poślubną, którą spędzili, wędrując z plecakami. Wybrzeże górzystej Abchazji: morze nocą, wieczór nad jeziorem Rica, jaskinia nowoafońska... Przymknął oczy. I wtedy- ...ten śródziemnomorski, obcy pejzaż szemrzącym, słonym szeptem szmaragdowych fal ostudził gorączkowe oczekiwanie, rozwiał tę szaloną wizję zmęczonych, mokrych od deszczu i łez oczu...
Wśród szafirowych, pomarańczowych, białych skał i gładkiej wody pojawił się dźwięczący odgłos ciszy, blask księżyca i obraz tego, co naj-ważniejsze.
Pęknięcia na błyszczących, wypolerowanych, kamiennych ścianach były rysunkiem o ostrych liniach, tajemniczym wzorem, pogańskim znakiem, kosmicznym symbolem, powiększonym obrazem myśli.
Wszystko posiadało duszę, wieczną i niezmienną w bezkresnej, przera-żającej przestrzeni. To ona wydobywała materię z bezładnego pyłu i umiesz-czała między taflą jeziora a świetlistym niebem mgławic i gwiazdozbiorów.
...Wszedł do niskiej, wąskiej jaskini z fioletowego lodu, prowadzącej pustym, odbijającym dźwięki labiryntem, tunelem aerodynamicznym, w zastygłą ciemność. Powietrze było przyjemne, ale nie było tam ciepła, nie było zapachu, nie było głosu. Poproszę o głos, powiedział pozbawiony swej cielesności Roman, czując, że język ma jak plasteliny.
Nastała pełna zadumy i wyczekiwania pauza, szary stalaktyt, ożywiony echem dźwięku, ironicznie błysnął toczącą się po nim łzą i myśl-Kropla, straciwszy swą różową talię, niczym kryształowa kuleczka upadla na lustrzaną, oświetloną niewidzialnymi lampami posadzkę.
- In-nnnnnn!... - przyjemnie zadźwięczała, spadając z dużej wysokości,
- nga! - nga! - ga! - ga-ga-a-a...
Tocząc się z łoskotem i brzękiem, Kropla dotarła do krawędzi tunelu i, mijając osiem niemych pięter, spadła na dół, na marmurowe klawisze chodnika, przebiegła po nich, wydając wyraźne, pojedyncze dźwięki - które stopniowo łączyły się w harmonijne trójdźwięki, akordy. 'C-dur" - rozpo- znawał Roman, wsłuchując się przechylony przez krawędź dachu - 'A-dur...dur...dur!" - przerażająca otchłań rozpościerając ramiona zaczęła "O przybliżać się do niego. - 'To wszystko?..." - zdążył pomyśleć, zanim poczuł uderzenie.
Znaleźli go jacyś chłopcy w słoneczne południe następnego dnia ledwie żywego, z rozbitą głową, osiem pięter nad ziemią - na tym samym, parującym od ciepłego betonu dachu...
Roman zszedł po szpitalnych schodach, zatrzymał się, przechylił do tyłu głowę i wciągnął w płuca świeże, jeszcze mroźne, ale już wiosenne powietrze. Poruszył ramionami, na nowo przymierzając własne, nie szpitalne ubranie i zrobił pierwszy, od razu zdecydowany krok. Nie miał daleko. Szybko minąwszy dwie przecznice, wszedł do starego parku przy internacie i, nie bojąc się pobrudzić, usiadł na pierwszej z brzegu, oblodzonej, już gdzie-niegdzie mokrej, z przylepionymi zeszłorocznymi liśćmi ławce w pobliżu huśtawek.
Po upływie godziny, kiedy zabrzmiał dzwonek na obiad, wstał, szybko podszedł do przebiegającej obok ruchliwej dziewczynki o rudych włosach i złapał ją za przetarty rękaw wełnianego mundurka.
Latem, w prywatnym zakładzie położonym w małym budyneczku cmentarnej kaplicy zamówił nagrobek z krótkim napisem: 'Kropelce (Indze) od Romana i Klawy".
Potężny, brodaty majster, cały w kamiennym pyle, jeszcze raz zapytał: -Dokładnie tak ma być? Najpierw pseudonim, imię w nawiasie i tak dalej? Bez dat? Żadnego krzyżyka, żadnej gwiazdeczki?
Wzruszył ramionami: nie-nie, nic.
- Jak pan sobie życzy, szefie, pańska sprawa. - I pokazując, że nie ma więcej pytań, złożył papier we czworo i schował do kieszonki na piersi. - No a tam kto to się chowa - zapytał, wstając i z szerokim uśmiechem zaglądając za plecy poważnego klienta - co to za rudzielec? Ach, ty, wiewióreczko! Ale oczy, oczy - niezwykłe! Gdzieś tu miałem cukierka - sięgnął do kieszeni, odruchowo strząsając z fartucha marmurowy pył.
Przełożyła z rosyjskiego Anna Rodak
Опубликовано в журнале "Tygiel Kultury" (Лодзь, Польша) N 10-12 (130-132)- 2006